Pomóżmy Ryszardowi!

Przekazujemy bardzo smutną informację. Ryszard Szurkowski legenda polskiego kolarstwa doznał bardzo poważnych obrażeń w kraksie podczas wyścigu w Niemczech – 102. Rund um Koln. Wszystko opisał Krzysztof Wyrzykowski w poniższym artykule. Ryszard jest naszym wielkim przyjacielem i przyjacielem wszystkich Polaków, dlatego będziemy go wspierać i pomagać w trudnej i długiej rehabilitacji. Uruchomiliśmy specjalne konto, na które można wpłacać pieniądze na jego rehabilitację i tym samym powrót do zdrowia. 

⇒ dane do przelewu - proszę pamiętać o dopisku "RYSZARD SZURKOWSKI - rehabilitacja"

W imieniu Stowarzyszenia Lions Club Poznań 1990
Krzysztof Robiński                  Krzysztof Kozanecki
Prezydent                     członek założyciel stowarzyszenia

NAJTRUDNIEJSZY WYŚCIG lub WYŚCIG Z CZASEM

Przed pięcioma miesiącami podczas wyścigu masters w Kolonii, Ryszard Szurkowski uległ bardzo poważnemu wypadkowi. Sparaliżowany, uparcie walczy o powrót do zdrowia. Jest nadzieja, że stanie się to w Uzdrowisku Kamień Pomorski, jednym z najnowocześniejszych centrów rehabilitacyjnych w Polsce.

Czekali na niego na mecie. Szukali go wszędzie. Przecież nie mógł tak po prostu zniknąć. Zawsze to on czekał na innych, na swoich trzech czy czterech przyjaciół z którymi od lat startował w wyścigach masters. Kiedy stało się jasne, że Ryszard Szurkowski brał udział w gigantycznej kraksie jaka miała miejsce kilka kilometrów przed metą, zaczęli dzwonić. Najpierw do komisariatu policji, potem do szpitali. Szukali po nazwisku, ale nikt nie mógł udzielić żadnej informacji. Wreszcie, z jednej z klinik dostali wiadomość.
- Karetka przywiozła zmasakrowanego człowieka, nie ma przy sobie papierów, nie wiemy kto to jest, ma około 55 lat i żółte kolarskie buty... 
Kiedyś, przed laty, poznawano go po żółtej koszulce. To była jego koszulka, a on był jej synonimem. Wygrał czterokrotnie Wyścig Pokoju (1970, 1971, 1973,1975), a w nim trzynaście etapów. Przez 52 dni jechał w żółtej koszulce. A teraz, 10 czerwca 2018 roku w Kolonii do identyfikacji wielkiego mistrza, jednego z największych kolarzy w historii, musiały posłużyć żółte, kolarskie buty.
To była 102 edycja kolarskiego wyścigu jednodniowego Rund um Koeln. Największy klasyk w Niemczech. 4500 kolarzy na starcie. Zawodowcy mający do pokonania ponad 200 km, amatorzy ścigający się na trasie 126 km i mastersi podzieleni na kilka kategorii wiekowych. Ryszard i jego wieloletni, sprawdzeni i serdeczni przyjaciele Krzysztof Kozanecki z Poznania, Tomasz Derejski z Kielc, dziś mieszkający w Kolonii i pełniący rolę gospodarza, oni dwaj i jeszcze Clemens Ujejski, były kolarz Lecha Poznań też mieszkający w okolicach Kolonii, wystartowali w grupie 60+. Scigali się na tej trasie wielokrotnie i świetnie ją znali. Mają czarne stroje, spodenki i takie same koszulki z napisem TEAM Szurkowski Polska. Pięknie sie prezentują, logo sprawia, że są i znani i dumni. Lider zespołu jedzie z numerem startowym 3540 umieszczonym i na koszulce i na kasku, ale nikt nie przypuszczał, że po kraksie, nie będzie po nich nawet śladu.
„Wszystko pamiętam, bo o dziwo, nie straciłem ani na moment przytomności”, opowiada Ryszard kończąc kolejny tydzień pobytu w ośrodku rehabilitacyjnym w Konstancinie. „To było kilka kilometrów przed metą. Szeroka ulica i niesamowite tempo. Około 40 km/godz. Zbliżaliśmy się do wysepki. Większość kolarzy jechała prawą stroną, ale dwóch przede mną chciało prawdopodobnie ominąć wysepkę z lewej. Jeden z nich „liznął” koło, szczepili się kierownicami i w ułamku sekundy leżeli obydwaj. Kraksa. Niby nic specjalnego. Ale nie miałem najmniejszych szans. Fiknąłem nad kierownicą uderzając twarzą w asfalt. Najpierw wpadło na mnie dwóch kolarzy, a potem kilkunastu, a może i kilkudziesięciu. Słyszałem szczęk rowerów, krzyk kolarzy i sygnał karetki.” 
A wszystko przebiegało bardzo sprawnie. Gdzie jak gdzie, ale w Niemczech porządek musi być. Od 1971 roku organizatorem imprezy jest wielki pasjonat kolarstwa Artur Tabat. Wtedy, przed 47-mioma laty, Ryszard Szurkowski wygrał po raz drugi Wyścig Pokoju, zwyciężył także w plebiscycie Przeglądu Sportowego na najlepszego sportowca Polski (potem jeszcze w 1973 roku), wreszcie odebrał nagrodę Fair Play UNESCO za niespotykany gest. Na mistrzostwach Polski oddał swój rower Zygmuntowi Hanusikowi któremu defekt pokrzyżował plany i „Zyga” zdobył na nim tytuł mistrzowski. Tę nagrodę Szurkowski ceni na równi ze swoimi zwycięstwami. A było ich bez liku. W okresie 1965 – 1984 przejechał około 400.000 km, w tym połowę w wyścigach w kraju i na świecie (ponad 1100 startów), z czego wygrał ponad 350, a 800 razy stał na podium. Takie dane robią na wszystkich wrażenie. A przecież na czele listy zwycięstw widnieje tytuł mistrza świata wywalczony na wzgórzu Montjuich w Barcelonie 1 września 1973 roku. Wygrał jak wielki mistrz, któremu drogę do sukcesu torował także drugi na mecie Stanisław Szozda. Ten fakt i tytuł mistrzów świata w jeżdzie drużynowej jaki kilka dni wcześniej wywalczyli Polacy (Szurkowski, Szozda, Mytnik i Lis), jazda i umiejętności Ryszarda robiły zawsze wielkie wrażenie nawet na największych mistrzach. Słynny Eddy Merckx uważany za najlepszego kolarza wszechczasów, złożył w 1973 roku propozycję by Szurkowski dołączył do jego zespołu „Molteni”. Bez szans, bo w tamtych czasach nie było takich możliwości. Nie przewidywały tego ówczesne przepisy. Zwłaszcza, jeśli na zawodostwo miał przejść sportowiec którego kariera zamknie się kilka lat później jeszcze jednym tytułem mistrzowskim w drużynie (1975), dwoma srebrnymi medalami olimpijskimi w tej samej specjalności (1972 i 1976), jedenastoma tytułami mistrza Polski i piętnastoma etapowymi sukcesami na trasie Tour de Pologne. W plebiscycie na najlepszego sportowca XXX-lecia był drugi za Ireną Szewińską, a przecież kariera Ryszarda którą zakończył w 1984 roku nie ograniczała sie wyłącznie do jego osobistych sukcesów. Był trenerem kadry w latach zwycięstwa Lecha Piaseckiego najpierw w Wyścigu Pokoju, a potem na mistrzostwach świata (1985), reprezentacji Polski w wyścigu drużynowym na Igrzyskach Olimpijskich w Seulu (srebro w 1988), wreszcie był także Prezesem Polskiego Związku Kolarskiego.

Dzień 10 czerwca 2018 to nie jeden tragiczny dzień w życiu Ryszarda. 11 września 2001 roku w ruinach World Trade Center w Nowym Jorku ginie w wieku 31 lat jego syn Norbert. Kilkanaście lat wcześniej wyjechał z matką Ewą na stałe do USA. Pracował na Manhattanie i poszedł coś załatwić w jednym z tamtejszych biur. A dzień wcześniej powrócił z córką z wakacji w Polsce... Dziś, a może i nigdy nie było miejsca na publiczne wspomnienie. Takie jest prawo ojca. Dziś wspomnienia są inne. Na szczęście mniej tragiczne.
„Jeszcze szpital w Kolonii – powraca Ryszard. „Tomografia. Czułem jak rozcinają mi koszulkę i spodenki. I jedziemy na blok operacyjny, najpierw pierwsza operacja kręgosłupa, następnego dnia druga, a po tygodniu rekonstrukcja twarzy. Pani chirurg żartowała, że z niczego musi mi zrobić nową twarz. Dziś widzę, że egzamin zdała celująco”.

Poza jednym, nie pamiętam innego wypadku Ryszarda Szurkowskiego. A łączy nas wiele wspólnych lat, pisane razem książki, dziesiątki wyścigów i tony wspomnień. Ten jeden, jedyny który wspominam, widziała też cała Polska. To był ostatni etap Wyścigu Pokoju 1975 roku. Przepełniony Stadion Dziesięciolecia w Warszawie. Blisko100.000 widzów. Wpada peleton. Ludzie szukają wzrokiem żółtej koszulki. Ale nie ma jej w peletonie. Kilkanaście sekund później samotny kolarz wyjeżdża z tunelu. Podarta, zakurzona koszulka, lider leżał w kraksie kilkadziesiąt metrów przed wjazdem na stadion. Ludzie wstali z miejsc, wiwatom nie było końca. To, jak się później okazało była ostatnia meta Ryszarda podczas Wyścigu Pokoju. „Nikt mnie nie wywrócił specjalnie – wspomina Ryszard – typowa przepychanka przed wjazdem na stadion i do tunelu. Walczą Rosjanie, Niemcy my i Włosi. Ci co zawsze. Ostatni zakręt w lewo. Wyłożyłem się jak długi. Rzadko kiedy mi się to zdarzało. Ale ostatni na stadion wjeżdżałem w żółtej koszulce także na ostatnim etapie w Berlinie w 1970 roku. Choć wtedy nie po kraksie. Towarzyszył mi Zbyszek Krzeszowiec. To właściwie fajne uczucie. A tej żółtej koszulki z 1975 roku nawet nie wyprałem. Wisi w domu na honorowym miejscu. Poproś Iwonę to prześle ci zdjęcie na maila”.
Iwona Szurkowska, żona Ryszarda też ma swoje wspomnienia związane z wypadkiem męża. „To traumatyczne doświadczenie. Najpierw w Kolonii pierwsza diagnoza: uszkodzony rdzeń kręgowy i czterokończynowe porażenie, potem po operacji twarzy nie byłam pewna, czy mąż to w ogóle przeżyje. Po trzech tygodniach przenosiny do kliniki rehabilitacyjnej w Herdecke. Po prawie dwumiesięcznym pobycie w Niemczech zdecydowaliśmy się na powrót do Polski. Przyjaciele rozpoczynają działania. Zawsze ci sami, ci z Teamu Szurkowski. Dodatkowo do akcji wkraczają dr Paweł Baranowski z Centrum Stocer w Konstancinie, Filip Nowak dyrektor Mazowieckiego NFZ i przyjaciele z kolarstwa: Miecio Nowicki, Henio Charucki, Szymon Krotosz. Miejsce w szpitalu „Stocer” w Konstancinie, samolot sanitarny, trzymiesięczna rehabilitacja i stałe, choć umiarkowane postępy. Najważniejsze są nogi, ważne by mógł na nich ustać i potem zaczął chodzić. Pewnie już w Kamieniu Pomorskim z wykorzystaniem najnowocześniejszych aparatów i urządzeń. W tym egzoszkieletu i lokomatu. Jestem optymistką, Ryszard też, będzie dobrze, musi być dobrze. To jego najważniejszy i najtrudniejszy wyścig w życiu.Powoli schodzi z nas olbrzymie napięcie, bo jest nadzieja...”.
Operacja samej twarzy Ryszarda Szurkowskiego w klinice Uniwersyteckiej w Kolonii trwała ponad siedem godzin. I była trzecią w kolejności. Najpierw zajęto się poturbowanym kręgosłupem, twarz musiała poczekać. Uszkodzona czaszka, połamana w kilku miejscach szczęka i zdeformowany nos, zmiażdżona warga, powypadkowe zdjęcia oczywiście są, ale Ryszard nie zgadza się na ich pokazanie. Zbyt makabryczne. Utrata władzy w czterech kończynach, zmiażdżony kręgosłup, pięciomiesięczna już rehabilitacja i ciągle jeszcze nieznana perspektywa. Lekarze i fizjoterapeuci są bardzo ostrożni w wydawaniu jakichkolwiek opinii.

Może ktoś zapytać dlaczego dopiero dziś, po paru miesiącach dowiadują się państwo o tragicznym wypadku Ryszarda Szurkowskiego. Odpowiedź jest prosta. Takie było życzenie jego samego. Nie chciał by temu wypadkowi nadano rozgłos, zakładano fundację i zbierano pieniądze na ewentualne leczenie. „To była moja prywatna sprawa, prywatny wyjazd. I powinienem ponosić wszelkie konsekwencje”. Ale gdy okazało się że dalsza rehabilitacja neurologiczna po urazie rdzenia kręgowego potrwa dłużej niż początkowo zakładano, a koszty znacznie wzrosną i przekroczą możliwości finansowe rodziny, Ryszard zgodził sie na upublicznienie wiadomości o wypadku i stanie swego zdrowia. A zatem raz jeszcze, podobnie jak w wielu innych tego typu przypadkach odwołujemy się do wspaniałomyślności czytelników, kibiców, amatorów kolarstwa a może po prostu jazdy na dwóch kółkach, i zwracamy się z prośbą o finansowe wsparcie walczącego o powrót do sprawności fizycznej wielkiego mistrza.

Krzysztof Wyrzykowski